WSPOMNIENIE TADEUSZA

2011-02-01 20:51

                 Trzeciego lutego 2010 roku jak zaskakujący, gwałtowny szkwał dotarła do nas hiobowa wieść: Tadeusz Głos nie żyje. Na „wieczną wachtę” odszedł wspaniały kolega – żeglarz blisko związany z armatorami i gronem ludzi żeglującym na s/y Leporello. Była to postać barwna, nietuzinkowa, lubiana i doceniana w każdej załodze. Nie sposób o Nim zapomnieć.

               

                Dzisiaj po ponad roku od Jego śmierci często wracam myślą do naszych wspólnych rejsów, przeżyć, do różnych sytuacji, w których Tadek wykazywał się wyjątkową zaradnością, pomysłowością, dobrym humorem a przed wszystkim sposobem bycia adekwatnym do Jego nazwiska. Zastanawiając się jak najbardziej trafnie przybliżyć Jego postać postanowiłem opisać trzy zdarzenia, które miały miejsce na rejsach  z udziałem Tadzia w roli głównej.

                Pod koniec września 2003 roku  Tadeusz wybrał się ze mną na Adriatyk, na pierwszy w jego życiu rejs morski. Jest ciemna jak smoła, bezksiężycowa noc. Płyniemy z Sukosanu na Vis. Tadziu za sterem, widać, że bardzo to przeżywa. W pewnym momencie mówi „co to za wesołe miasteczko widać z lewej burty?”. Na przecięcie naszego kursu płynął rzęsiście oświetlony prom. Sytuacja zaczęła wyraźnie Tadzia irytować. W końcu nie wytrzymał i zdenerwowany zapytał „no to jak mam płynąć?”. Sytuacja nie była groźna, było widać, że prom przejdzie nam przed dziobem. Uspokoiłem sternika i schodząc pod pokład rzuciłem w jego stronę „płyń mu za rufą!”. Gdy po paru minutach wyszedłem na pokład zdębiałem. Latarnia morska, która migała z lewej burty miga z prawej, jacht zszedł z kursu o jakieś 120 stopni. W oddali przed dziobem jachtu w czerni nocy pomału ginęła oświetlona rufa promu. Na wpatrzonej w dal twarzy Tadzia rysował się grymas bezradności gdyż wyraźnie nie nadążał za oddalającym się promem. Determinacja i zawziętość z jaką chciał za wszelką cenę wykonać moje opatrznie zrozumiane polecenie były godne uznania. Oczywiście była to moja wina, gdyż przez moment zapomniałem, że mam przed sobą nowicjusza a moje polecenie było dalece nieprecyzyjne. Przytaczam ten może banalny epizod, ale w późniejszych rejsach często w żartach wracaliśmy do tej sytuacji „jak to kapitan i Tadziu za rufą promu płynęli”.

    Sierpień 2004 roku – płyniemy z Wenecji do Rawenny. Przez całą drogę daje nam się we znaki sztorm. Około południa wchodzimy do mariny w Rawennie. Utrudzona załoga szybko odzyskuje wigor i chyżo udajemy się autobusem do centrum miasta oddalonego od mariny o kilka ładnych kilometrów. Po zwiedzeniu miasta spotykamy się wieczorem, tak jak wcześniej umówiliśmy się na dworcu autobusowym.  Okazuje się, że ostatni autobus do mariny właśnie odjechał. Co robić? Cała nadzieja w Tadziu. Tadek z miną światowca – poligloty podszedł do kierowcy najbliżej stojącego autobusu i w tylko sobie znanym języku zaczął wyłuszczać nasz problem. Często i gęsto padały słowa: Polako, sailor, marina. Po jakimś czasie kierowca daje nam znak i cała nasza dziewiątka ładuje się do  prawie przepełnionego autobusu komunikacji miejskiej. Po przejechaniu kilku przystanków miejscowi pasażerowie podnoszą raban i wyraźnie strofują naszego kierowcę – dobrodzieja. Z burzliwej, jak na Włochów przystało kłótni rozumieliśmy tylko niektóre często padające ze strony kierowcy słowa – Polako, sailor, marina, które o dziwo dość szybko uspokoiły rozgorączkowanych Włochów. Jak się później okazało, kierowca za namową Tadzia zmienił trasę autobusu komunikacji miejskiej i zawiózł nas pod samą marinę. Pasażerowie włoscy już uspokojeni z uśmiechem nas żegnali a Tadzio odwzajemniał się im w języku tylko sobie znanym, dając dowód swej wyjątkowej zaradności.

                Rok później wracamy z Dubrovnika. Po drodze wypadł nam postój w Trsteniku na Peljesacu. Taki sobie niewielki port miejski.  Późnym wieczorem poszliśmy na piwo. Było już po 22 godzinie, gdy Tadek orzekł, że jeszcze pospaceruje. Tylko co położyłem się do koi, gdy nagle obudził mnie jakiś hałas. Ktoś walił w kadłub i krzyczał „Leporello, Leporello!”. Wybiegłem na pokład i zobaczyłem w wodzie głowę Tadzia, który usiłował wejść na jacht, a że drabinka rufowa była podniesiona było to niemożliwe. „A Ty co? O tej porze kąpiesz się?”  - zapytałem i w tym samym momencie zorientowałem się, że musiało wydarzyć się coś niedobrego. Kiedy Tadeusz cały rozdygotany znalazł się na pokładzie i po jakimś czasie doszedł do siebie,  zaczął nam wyjaśniać. A było to tak. Spacerując zauważył stojący na kei samochód dostawczy. Z właściwą sobie ciekawością zajrzał do szoferki i zauważył, że kierowca śpi z zapalonym papierosem. Wrodzona mu troskliwość podpowiadała, że musi zareagować, gdyż delikwent może zrobić sobie krzywdę. Gdy zamierzał obudzić kierowcę, ten raptownie ocknął się, co wywołało w Tadziu gwałtowny odruch- zwrot w tył zakończony upadkiem z około półtora metrowej betonowej kei do wody. Pamięta, że był na dnie. Jak wypłynął, nie wiedział, co się z nim stało i gdzie jest. Wyjście z wody przy tak wysokim nabrzeżu było niemożliwe. Na szczęście w oddali Tadziu dojrzał nasz jacht i do niego przypłynął. W efekcie upadku nieźle się potłukł, zgubił okulary i nabawił się stresu, który dość długo go trzymał. Tak więc wrodzone mu cechy – ciekawość i życzliwość tym razem nie wyszły mu na dobre. Później zadawałem sobie retoryczne pytanie „co by było gdyby nie wypłynął?”. Aż strach pomyśleć.

                W ubiegłym roku płynąc z naszymi wspólnymi przyjaciółmi w dniu 16 czerwca o godzinie 10, godzinie Jego śmierci, na pozycji 43°46’N i 15°37’E odbyliśmy symboliczne misterium pogrzebowe. Wiesiek Kiełbasiński odmówił modlitwę, ja wygłosiłem krótką mowę pożegnalną. Następnie zatopiliśmy w odmętach Adriatyku portret Tadeusza. W ten sposób pożegnaliśmy naszego Przyjaciela - Żeglarza.

 

 W naszych sercach i wspomnieniach pozostanie na zawsze.

Bydgoszcz, kwiecień 2011                kpt. Stanisław Szajówka

www.wiatrwzagle.pl
Powrót